Tęcza dla demokracji… większości

Demonstracje w obronie wolnych sądów, które przetoczyły się przez cały kraj, były zbyt tęczowe. Tak przynajmniej można sądzić, słuchając głosów komentujących obecność tęczowych flag na protestach w Katowicach, Krakowie, Poznaniu, Trójmieście, Warszawie czy Wrocławiu. Niosły je często osoby, dla których demonstracje były nie tylko głosem przeciw, lecz również za – za sprawiedliwą społecznie, różnorodną i demokratyczną Polską, którą będzie trzeba zbudować, gdy to szaleństwo się skończy.

Komentarz Huberta Sobeckiego opublikowany 27 lipca 2017 na łamach portalu Queer.pl

Jednak tęcza przeszkadzała. Kłuła w oczy. Wprowadzała dysonans tam, gdzie ma być jeden głos, uzmysławiała różnice, gdzie wszyscy mieli być tacy sami. Psuła mit zjednoczenia w walce o wspólną sprawę i zniechęcała do obrony demokracji tych, którzy tęczy nie lubią i nie chcą jej widzieć. Wreszcie tęcza się afiszowała – stawała w pierwszym rzędzie i zasłania biało-czerwoną, zamiast karnie ustąpić miejsca „ważniejszym sprawom”.

Takie rozumowanie zasadza się na kilku założeniach:

1. Uznaniu, że orientacja psychoseksualna i tożsamość płciowa, cechy wyróżniające osoby LGBT+, przynależą do sfery prywatnej, a nie publicznej, a tym bardziej politycznej.

2. Uznaniu, że osoby LGBT+ nie powinny pojawiać się w przestrzeni publicznej JAKO LGBT+ na takiej samej zasadzie, jak osoby heteroseksualne czy cispłciowe nie pojawiają się JAKO hetero czy cis.

3. Uznaniu, że ten brak widoczności osób LGBT+ jest sam w sobie neutralny i sprzyja budowaniu wrażenia jedności ponad podziałami, której różnorodność zagraża.

To nie tylko błędne, ale też społecznie szkodliwe założenia.

Dopóki orientacja lub tożsamość płciowa narażają kogokolwiek na przemoc i nierówne traktowanie przez własne państwo, dopóty są one sprawą polityczną.

Dopóki orientacja heteroseksualna i cispłciowość są domniemanym, spodziewanym i „normalnym” opisem nie większości, lecz wszystkich osób, dopóty osoby LGBT+ MUSZĄ pokazywać się jako LGBT+ i mówić, że heteronorma to fikcja.

Dopóki dyskurs publiczny jest w swej przeważającej części heteronormatywny, dopóty odmawianie widoczności osobom LGBT+ w imię niedrażnienia, niedzielenia i poszukiwania wspólnego mianownika, jest skazywaniem ogromnej rzeszy osób na społeczno-polityczny niebyt. Ponieważ tym wspólnym mianownikiem, płaszczyzną porozumienia, na której wszyscy i wszystkie protestujące osoby miałyby się spotkać i porozumieć jest właśnie to, że osób nieheteronormatywnych nie ma – nie ma jako obywateli i obywatelek, jako podmiotów politycznych. Nie ma JAKO LGBT+, czyli osób konfrontujących się z nierównym traktowaniem ze strony własnego państwa o wiele dłużej, niż obecna kadencja Sejmu.

Utrzymanie status quo – rugowanie tęczowej flagi z demonstracji skandujących hasło „wolność, równość, demokracja” – nie jest zachowaniem „neutralności światopoglądowej”, lecz opowiedzeniem się za prawem silniejszego. Zgodą na utrzymujący się w Polsce od lat pogląd zgodnie z którym mniejszość – nawet dwumilionowa – nie powinna zaburzać domniemanej jedności, definiowanej przez i dla większości. Zgodą na postrzeganie różnorodności jako zagrożenia dla tejże jedności. I wreszcie zgodą na fikcyjną, homogeniczną wizję społeczeństwa, które włączając różne grupy w protest przeciwko dewastacji systemu sądowniczego może stać się tylko słabsze.

Z perspektywy społeczności LGBT+ fala protestów obywatelskich w obronie sądów była ważnym, być może nawet przełomowym momentem.

Nie chodzi nawet o to, że uczestniczyło w nich mnóstwo osób ze społeczności, czy o to, że niektóre z nich zabrały ze sobą tęczowe flagi, choć i to było bardzo ważne. Ważniejsze jest jednak to, że dla wielu „zwykłych Polek i Polaków” było to pierwsze zderzenie z nagą brutalnością władzy, która ignoruje i pomiata obywatelami i obywatelkami.

To doświadczenie dobrze znane osobom LGBT+ w Polsce, które przez 25 lat miały siedzieć cicho, nie afiszować się i cieszyć się z tego, że „przecież nikt do nich nie strzela” – co najwyżej czasem pobije, zaszczuje w szkole i doprowadzi do samobójstwa, wyrzuci z mieszkania po śmierci partnera/ partnerki albo zwolni z pracy. Osoby, które poczuły się obrażone inwektywami rzucanymi przez przedstawicieli i przedstawicielki najwyższych władz państwowych, które nagle odkryły, że ktoś bezkarnie może nazwać je nie-Polakami czy gorszym sortem, miały szansę poczuć – a może i zrozumieć – to, z czym lesbijki, geje, osoby biseksualne i transpłciowe mierzą się w Polsce od lat.

To właśnie tak rozumiana wspólnota doświadczeń może stać się podstawą porozumienia w taki sam sposób, w jaki stała się fundamentem społeczności LGBT+. Dla niej inkluzywność, polegająca na włączaniu różnych grup w działania na rzecz wspólnej sprawy, jest oczywistym, intuicyjnym sposobem funkcjonowania. Ćwiczeniem w budowaniu koalicji i poszukiwaniu „wspólnego mianownika” dla grup o często różnych interesach, lecz doświadczających podobnych form społecznej i politycznej opresji. To właśnie dlatego skrót LGB zmienił się z czasem w LGBT, a potem LGBTQIA. W końcu zapis „LGBT+” jest próbą kompromisu z tymi, których nadmiar różnorodności drażni.

Różnorodność nie jest wymysłem, lecz faktem. Nie jest przeszkodą, lecz szansą na zbudowanie prawdziwie wolnego, równego i demokratycznego społeczeństwa opartego na szacunku i solidarności.

Zbyt górnolotnie? W takim razie prościej: różnice były, są i będą i albo nasi demokraci i demokratki to pojmą, albo sami siebie skażą na wieczną wojnę, w której raz jedni, a raz drudzy biorą górę i jadą po wszystkim walcem.

Bez odrobienia tej lekcji, energia zebrana podczas protestów pójdzie na marne i prędzej czy później wrócimy do tego, co było: wojująca ze sobą większość do swoich okopów, a mniejszość tam, gdzie jej miejsce – na margines. Czy tęczowa dalej będzie przychodzić z pomocą demokracji, skoro ta, nie widzi dla niej miejsca?